Wbrew pozorom nie będzie to poradnik 999 sposobów na kaca, ani też kompendium wiedzy o zatruciach pokarmowych. Albowiem prawda jest taka, że kaca łatwo jest zapić wodą z polopiryną, a zatrucie pokarmowe – coca-colą. Oba może też dość skutecznie przespać. Są jednak w życiu człowieka takie wydarzenia, które odciskają rozgrzane do czerwoności piętno na Twoim ciele i umyśle, sercu i żołądku, nogach i duszy…
Wesela.
Dla jednych melanż totalny, dla innych totalna klapa. Jednym w duszy gra disco-polo i rozstrojony akordeon, innym więdną uszy. Jedno jest pewne: ciężko mieć do wesel obojętny stosunek; wesela się albo kocha albo nienawidzi. Albo przechodzi się płynnie, wraz z płynącą wódką, od jednej skrajności w skrajność. Ale załóżmy, że póki co…
Jest czwartek.
Spacerujemy wieczorem, kupuję w Biedrze kaktusa, jemy kwaśne lody. Wciąż jestem spokojna, wciąż mam nadzieję, że nie będzie tak źle. Odczuwam nawet lekkie zniecierpliwienie.
– Chyba nawet mam ochotę tam iść – mówię z pełnym przekonaniem do Sympatycznego. Ładnie mu będzie w granatowym garniturze, tak ładnie, że sama bym się mogła chajtnąć, a co mi tam. On nie podziela chyba jednak mojego entuzjazmu, ale jak to mówią mus to mus. A smoothie to smoothie. On nie drąży tematu, ja wręcz przeciwnie.
– Ale wiesz dlaczego? Bo to jest świetna, idealna, jedyna taka okazja, żeby się bezkarnie wypindrzyć!
On się śmieje, ja się śmieję. Oboje wiemy, że to prawda. Oboje jeszcze nie wiemy, że to wszystko na nic i że nie warto.
Jest sobota.
Bezkarnie wypindrzona czekam, trochę jak Penelopa na Odyseusza, trochę jak klient w smażalni ryb, czekający aż wreszcie go ktoś obsłuży. Jeszcze nie wiem, że tak to będzie wyglądać przez całą noc. Tutaj warto zrobić drobną przerwę na pierwszą z dobrych rad (a właściwie drugą, bo pierwsza brzmi po prostu: Nie idź tam), których mogę Ci udzielić jeśli listonosz właśnie przyniósł Ci pięknie ozdobioną złotą wstążką i papierowymi gołębiami kartę z zaproszeniem na ślub: Nie idź tam jeśli Twojej drugiej połówce przypadło na tej imprezie świadkować. Serio, wykręć się zapaleniem ucha, porodem sąsiadki, złamaną nogą, remontem u babci… Naprawdę nie wiem czy można na weselu trafić bardziej niewdzięczną rolę niż osoba towarzysząca świadka lub świadkowej. Zwłaszcza jeśli się na tym weselu (prawie) nikogo nie zna.
No dobra, załóżmy, że jednak poszłaś. Wprawdzie (prawie) nikogo nie znasz, ale jak świat światem wiadomo, że nic tak nie zbliża ludzi jak wspólne biesiadowanie. Nieśmiało zagajasz więc do siedzących obok osób, wznosicie razem kilka toastów i przynajmniej przez kilkanaście minut masz do kogo gębę otworzyć. Musisz jednak pamiętać, że możesz trafić na zaprawionych w bojach zawodników, a z takimi nie warto się ścigać. Trochę wypić jednak trzeba, gdyż w alkoholu doskonale rozpuszczają się krytycyzm i zażenowanie. Niestety to też tylko do czasu…
Jest północ.
A właściwie jakieś okolice północy, gdzieś mniej więcej w połowie całego zamieszania. Goście już najedzeni i odpowiednio nastrojeni. Można nawiązywać nowe znajomości, czas leci jakby trochę szybciej. Stoję na tarasie, zawiązuje się kółeczko konwersacyjne pod przewodnictwem Kumpla Pana Młodego (to taki człowiek, który całe życie marzył o zostaniu świadkiem, a tu klops, ale to nie przeszkadza mu uważać się za czwartą czy piątą najważniejszą osobę na tym weselu). Rozmowa schodzi na temat grającej właśnie kapeli i szeroko pojętej oprawy muzycznej całego tego przedsięwzięcia. Wiję się jak Duda i Komorowski unikający konkretnych odpowiedzi na pytania w czasie debaty prezydenckiej, gdyż nie za bardzo chcę się wychylać ze swoją opinią na ten temat.
– Słabo trochę, nie? – wyrywa się nagle Kumpel Pana Młodego i rośnie w moich oczach jak magiczna fasola Jasia Fasoli. Boże, bratnia dusza, rozpływam się, mam ochotę bić brawo, wreszcie ktoś! Przytakuję jak szalona, czekam na więcej.
– Mogliby zagrać coś takiego starszego! – mówi, a ja naliczam mu kolejne punkty chwały.
– Jakiegoś rock’n’rolla, nie? – pytam pełna nadziei z uśmiechem na pół twarzy.
– Nie no…
On coś kręci, ja zamieram.
-… raczej coś takiego normalnego. Żeby się przeszli z akordeonem i rozruszali towarzystwo przy stołach! Na lewo, na prawo, w górę i w dół… Hehehe.
Hehehe. Nie.
Jest siódma rano.
Znowu jest czwartek.
Od wesela minął już prawie tydzień, a ja wciąż nie do końca doszłam do siebie. Obyło się bez kaca giganta i bolesnych pęcherzy na stopach, nie podarłam sukienki, nie złapałam welonu (rada numer trzy: Gdy jakoś koło północy w powietrzu zacznie być wyczuwalny swąd o c z e p i n – wiej, biegnij ile sił w nogach, zamknij się w toalecie), nie zatrułam się salmonellą i nie roztrzaskałam talerza o głowę Wodzireja gorąco zachęcającego świadków do pierwszego pocałunku (oczywiście między sobą i najlepiej z języczkiem). Może jestem nudna, może zblazowana, może zmanierowana… Ale najnormalniej w świecie czuję się zbrukana i (trochę na siłę) wytarzana w disco-polo, nóżkach w galarecie, ciepłej wódce, rozstrojonym akordeonie, cekinach, wąsatych Januszach i spoconych Halinach… albo na odwrót.
Bardzo chciałam, żeby ten tekst miał jakieś zabawne podsumowanie, lekko uszczypliwą puentę czy mądry morał. Niestety w trakcie pisania i wspominania opuściły mnie wszelkie siły witalne, a w mojej głowie znów zawitał smutek… poza tym o czym tu dalej gadać. Wesele mnie otruło. Zatruło moje uszy, oczy, wątrobę i serduszko. Teraz pozostaje tylko znaleźć jakąś odtrutkę. Jest jednak jedna bardzo duża zaleta tego wszystkiego: zgodnie z Sympatycznym nie mamy już złudzeń, że nigdy sobie takiej przyjemności nie zafundujemy.
Jedna myśl w temacie “Jak się odtruć po weselu?”