Jest takie porzekadło (a jeśli go nie ma, to niniejszym powstaje), że im więcej masz do roboty, tym większe prawdopodobieństwo, że napiszesz nowy tekst na blogu. U mnie zasada ta sprawdza się doskonale, gdyż moja blogowa aktywność rośnie odwrotnie proporcjonalnie do czasu, który pozostał mi do napisania i złożenia pracy licencjackiej.
Pozostając jednak w temacie rodzących się w bólach czterdziestu stron, które zapewnią mi brzmiący niezbyt prestiżowo tytuł licencjata i nieco lepiej brzmiące miano człowieka z wykształceniem wyższym, postanowiłam podzielić się z Wami garścią faktów i mitów na temat realizacji MISJI LICENCJAT.
Nie ma, że (nie) boli
Regularnie raz w miesiącu budzę się w czwartkowy poranek z silnym bólem w podbrzuszu i mocnym postanowieniem, że tym razem zbiorę się w sobie, poświęcę kilkaset minut swojego mniej lub bardziej wolnego czasu i skrobnę wreszcie tekst, który być może odmieni życie wielu par, małżeństw czy konkubinatów.
Tekst ten w założeniu miał być prostą instrukcją obsługi okresu, w międzyczasie jednak dotarło do mnie, że ile macic tyle przypadków, jeśli więc trafiłeś tutaj w wyniku rozpaczliwych poszukiwań uniwersalnej odpowiedzi na pytanie jak przeżyć w szczęściu i zdrowiu najtrudniejsze kilka dni miesiąca, to muszę Cię zmartwić – wiedza ta oparta jest na doświadczeniu, a nie na wypocinach internetowych mądrali.
Ewelina płacze, a ludzie się śmieją
Jeśli Adam Woronowicz będący Kasią, która jara się tym, że może pobyć na scenie Adamem Woronowiczem nie wydaje Ci się wystarczającym powodem, żeby wyskoczyć na godzinkę do teatru, to ja nie wiem, zostań w domu.
Tylko potem możesz żałować i nie mów, że Cię nie ostrzegałam.